To tylko ciuchy

minimalizm-ubrania-blog-szafa-kapsulowa-ciuchy

Jestem w trakcie przygotowywania obszernego wpisu na temat mojej szafy kapsułowej. Pisząc go, czułam dużą satysfakcję z tego, że moje poszukiwanie stylu i wielokrotne selekcje ubrań nareszcie zaowocowały zrozumieniem swoich modowych potrzeb.

Poświęciłam na to setki godzin. Choć przeglądanie Pinteresta i zaglądanie na inspirujące blogi zdecydowanie należy do przyjemnych zajęć, to wieczory przebierania się w dziesiątki zestawów, selekcjonowanie ubrań, sprzedawanie ich albo godzenie się z tym, że pora umieścić je w kontenerze – było trudne, męczące i zdawało się nie mieć końca. Nie mówiąc o ciuchowych wpadkach, źle zainwestowanych pieniądzach i dniach, w których czułam się jak klaun, marząc tylko o powrocie do domu.

Gdy o tym myślałam, ukłuło mnie poczucie wstydu. Tyle życia poświęconego na próżność? Zamiast przeczytać przez ten czas dziesiątki książek, ja tylko zrozumiałam, w których ubraniach czuję się dobrze, a w których mam ochotę schować się w kącie. 

Po co mi była ta wiedza? Przecież to tylko ciuchy.

Dziś piszę ten wpis, bo wiem, że to nie tylko ciuchy. I postaram się Wam to wytłumaczyć.

 

Geneza

 

Pochodzę z nieco szalonego domu. Odkąd pamiętam, moi rodzice ubierali się maksymalnie ekstrawagancko.  Moją Mamę widać było z kilometra i do dziś nie ma opcji niezauważenia jej w tłumie – nie przesadzam. Fajnie, niefajnie? Nie wiem, wiem tylko, jak czuje się wyśmiewane z tego powodu dziecko. Chciałam być przeciwieństwem rodziców i wyglądać tak normalnie, jak to tylko możliwe.

I

Gdy dorastałam, kiełkowała we mnie potrzeba wyróżniania się, która paradoksalnie próbowała współistnieć z marzeniem o przeciętności. Do nijakiej kurtki zakładałam różowe, pasiaste rękawiczki bez palców. Włosy zaczęłam farbować tuż po podstawówce (gdy kończyło się ją w wieku 12 lat). Strasznie nie akceptowałam siebie, a kiedyś usłyszałam, że włosy są najważniejsze. Więc co miesiąc zmieniałam kolor, licząc na to, że magicznie się sobie spodobam i świat mnie zaakceptuje. Naprawdę w to wierzyłam. To smutne i bardzo osobiste, ale jeśli ktoś ma się w tym odnaleźć, to czemu mam o tym nie pisać.

W liceum przyszedł dziwny okres pewności siebie. Odnalazłam się w grunge’owej stylistyce i do szkoły wpadałam w potarganych spodniach, czarnym swetrze, wytartych conversach, z gigantycznymi kreskami na powiekach i długich blond włosach z odrostem. To był bardzo intensywny czas w moim życiu, a styl dawał mi wyjątkową pewność siebie i poczucie tożsamości.

Później, jeszcze w liceum, coś we mnie pękło – nadeszły złe czasy, pierwsze depresyjne epizody i nagle… styl zniknął. Czułam się ze sobą fatalnie, a smutek przykrywałam grubą warstwą makijażu, mimo że na cerę nigdy nie narzekałam. Włosy rozjaśniałam do platyny tak, że stały się kompletnie poszarpaną czupryną. To nie tak, że przestałam się interesować tym, jak wyglądam – wręcz przeciwnie. Byłam bardzo na tym skoncentrowana, ale wszystko wychodziło nie tak. Czułam, że sama znikam. Miałam wrażenie, że odpalił się we mnie tryb Autodestrukcja, której nie umiałam zapobiec.

II

Na studiach trochę się pogubiłam. Miałam wrażenie, że trwam w zawieszeniu – pożegnałam dzieciństwo, a przecież wcale nie wchodziłam w dorosłość. To czas, w którym zrozumiałam, że wieczny, przeszywający ból istnienia nie jest normą, i zgłosiłam się do specjalisty.

Co drugie popołudnie spędzałam na kupowaniu używanych ubrań. Czy to w lumpeksie (pisałam o tym tutaj), czy przez Internet. Dużo i tanio, szmaty znosiłam kilogramami. Żeby przez chwilę poczuć radość z zakupu i wyzwolić choć niewielkie pokłady serotoniny, kupowałam. Miałam gigantyczne ilości ubrań i nigdy nie byłam tak niezadowolona ze swojej szafy. Stylu nie było i mnie nie było.

III

Po studiach przyszedł czas zmian. Nie kontynuowałam magisterki i zdecydowałam się pójść do pracy etatowej, chcąc wyrwać się ze wspomnianego zawieszenia. Wtedy w moje ręce trafiła Magia Sprzątania Marie Kondo i zapoczątkowała lawinę gigantycznych zmian. Fascynacja minimalizmem, która przyszła wraz z lekturą, postawiła moje życie do góry nogami. Bynajmniej nie tylko w kwestii ciuchów – jednak to od nich zaczął się przełom.

Wtedy, rok temu, dałam sobie spokój. Odpuściłam, by chwilę później wcisnąć gaz na maksa. Postawiłam na siebie: uciekłam z pracy, która odbierała mi chęci do życia, rzuciłam palenie, później zgubiłam 10 kg. Zrozumiałam, czym jest self care, zaczęłam dbać o swoje zdrowie i głowę. Pokochałam siebie i pokochałam świat.

W najgorszych momentach życia nosiłam skulkowane swetry z poliestru. Nie dlatego, że nie było mnie stać na inne – wręcz przeciwnie. Takich byle jakich brzydactw miałam pełne półki. W tych chujowych okresach potrafiłam wyjść w pomiętej koszulce i brudnych butach, bo nie chciało mi się o to dbać. Kupowałam kolejne ciuchy, licząc, że mi się zachce.

To, jaki miałam stosunek do ubrań, wyrażało przez całe życie to, jaki mam stosunek do siebie i swojego życia.

Dziś każdego wieczoru przygotowuję sobie ubrania do pracy, prasując i odwieszając na wieszak wraz z bielizną i dodatkami. Dbam w ten sposób nie tylko o to, żeby rano nie musieć zawracać sobie tym głowy, ale też po to, by cały dzień czuć, że jestem w swoim ukochanym wydaniu. Dosłownie: ukochanym.

I właśnie dlatego uważam, że to nie tylko ciuchy.


Posłuchaj mojego podcastu:

co-dal-mi-minimalizm

Co dał mi minimalizm?

Choć nie mam tylko 100 rzeczy, a mój dobytek nie mieści się w jednej walizce i czasem kupię…

teksty, które mogą ci się spodobać