Czym (nie) jest dla mnie self care?

self-care-minimalizm-blog

Self care do niedawna kojarzył mi się z modą przede wszystkim wśród dwóch grup społecznych – zapracowanych korpokobiet i matek-polek, dla których wygospodarowanie pół godziny dziennie na spokojną kąpiel i wklepanie w ciało balsamu stanowiło nie lada wyzwanie. 

Motyw slow life zdawał się mnie w ogóle nie dotyczyć. Bo miałam czas, chęci, możliwości do dbania o siebie i swoją głowę na co dzień, zależało to tylko od mojej motywacji. Decyzji, czy oderwę się od internetu i przygotuję sobie peeling kawowy pod prysznic, a potem przeczytam rozwijającą książkę. Sądziłam, że jeśli już, to kłopot mam jedynie z lenistwem, które wcześniej wspomnianych grup społecznych raczej nie dotyczy. 

W moje ręce w międzyczasie wpadła książka “Slow Life”, upewniając mnie w moim przeświadczeniu, że slow life i self care to nurty dla osób szalenie zapracowanych, obowiązkowych, ambitnych. A do takiej było mi daleko. Ten model życia trochę mi imponował – był zdecydowanie bardziej szanowany społecznie od mojego błądzenia we mgle, w stałym poszukiwaniu sensu i rozpracowywaniu siebie na części pierwsze. Uznałam, że mnie bardziej przydałaby się instrukcja życia w stylu fast 😉 

Nie sądziłam, że to właśnie slow life i self care sprawią, że będę mogła być dokładnie taka, jaka chcę być.  Ale najpierw musiałam zrozumieć, czym self care NIE jest.

John Bishop pisał “Im większy komfort odczuwasz dziś, tym większy dyskomfort poczujesz jutro”. Myślałam, że moje odpuszczanie sobie wyzwań dnia codziennego było przejawem dbania o siebie. Dbam o siebie, więc nie zadzwonię zapytać o coś do dziekanatu, tylko przejrzę pół internetu, zapytam na grupie fejsbukowej, no i jakoś się dowiem. Ominę szalenie nieprzyjemne dla mnie doświadczenie dzwonienia do obcego człowieka. A jutro będę bała się tego jeszcze bardziej. Ale przecież daję sobie spokój i dbam o swoje nerwy, nie?

 

Bodźce

 

Przez lata pakowałam do swoich myśli treści w 90% negatywne: smutną, melancholijną muzykę, przygnębiające filmy. Rozmawiałam z melancholikami, czytałam neurotyków. Zgadnijcie, jaka ja byłam? To rozbrajające, że nie chciałam przez całe życie tego dostrzec. Że moja głowa odwdzięcza się dokładnie tym, co sama do niej wkładam.

Kiedy zafascynowałam się minimalizmem, oczyściłam wszystkie aspekty mojego życia – dom, relacje, zrewidowałam marzenia i plany na przyszłość, przeanalizowałam potrzeby. Zapomniałam – a właściwie kompletnie nie pomyślałam – o jednym. O internecie. Miejscu, w którym spędzałam (i spędzam) więcej czasu niż gdziekolwiek indziej. Bo czy w domu, czy na mieście, to przecież stale online.

Nie zamierzam w żadnym stopniu zniechęcać kogokolwiek do używania internetu i namawiać do jego ograniczenia. Rady tego typu mnie zawsze zniechęcały – bo wcale nie uważam, że jest życie, i jest internet. Życie toczy się też w nim, to nie jest żadna para-rzeczywistość.

Coś, co poważnie wpłynęło na odmianę mojej codzienności, to świadome wybranie treści, którymi chcę się otaczać. Na swoim youtubowym koncie przez kilka lat zasubskrybowałam… 600 kanałów. Oglądałam z nich może 20. Ale reszta treści i tak do mnie przecież trafiała. Wśród subskrypcji miałam kilka osób, które strasznie mnie drażniły. A ja – nie wiedzieć czemu – klikałam w ich filmy czasem z ciekawości i na własne życzenie się irytowałam.

Któregoś dnia zauważyłam, jak bezmyślnie przeglądam Facebooka na telefonie. Że chwytam telefon, gdy akurat nie chcę zająć się niczym konkretnym, i scrolluję. Mijała godzina, a ja trafiłam może na 5 interesujących mnie treści. Pozostałe sto zupełnie mnie nie obchodziło – jednak siłą rzeczy i tak przepłynęły przez mój mózg. Ogłoszenia ze sprzedażą auta (bo kiedyś dodałam się na jakąś grupę), wynajmu, reklamy, durne filmy, które omijałam. Ale te bodźce zaśmiecały moją głowę. Ona nie odpoczywała, tylko stale musiała coś przetwarzać.

To najgorszy typ „nic-nie robienia”, który można sobie zafundować.  A ja fundowałam sobie tylko taki typ „odpoczynku” – nieświadome zaśmiecanie mózgu.  Usunęłam aplikację z telefonu. I przez pierwsze kilka dni łapałam za telefon, chcąc włączyć fejsa. Kilkukrotnie szukałam go na ekranie, po chwili się ocykając.

 

Marnowanie czasu

 

Nawet wtedy, gdy czasu wolnego miałam aż nadto, to uczucie nigdy nie dawało mi spokoju. Znam je odkąd pamiętam – już w podstawówce zawsze musiałam coś robić. Ale nie obiektywnie ambitnego czy produktywnego, bo to pewnie zaprowadziłoby mnie w życiu w dobre miejsce, nie o to chodzi. Ja po prostu nie znosiłam bierności.

Czym była dla mnie bierność?

Oglądaniem seriali, słuchaniem muzyki, czytaniem powieści – świadomym robieniem przez dłuższy czas czegokolwiek, co nie miało celu. Moje przeglądanie internetu miało dla mnie jakiś cel – czytałam na blogach o tym, jak być lepsza, jak poprawić swoje życie, jak nauczyć się języka, jak zacząć ćwiczyć; oglądałam filmy na YouTube o budowaniu własnego stylu, o minimalizmie, o rozwoju osobistym. Książki, które czytałam, zawsze miały mi dać wymierną korzyć: chciałam się dowiedzieć, jak coś zrobić. Jak być jakaś, jak jakaś nie być, jak coś osiągnąć. Jeśli sprawdzić by statystyki moich wyszukiwań w Google, to pewnie z 80% fraz zaczynałoby się od „jak”.

Patrząc z boku, nic nie robiłam. Siedziałam przed kompem czy książką. Efektów widocznych – zero. Więcej kasy? Raczej mniej. Niby każda czynność miała jakiś cel, ale nigdzie mnie nie zaprowadzała. Na pytanie „Co dziś zrobiłaś?” trudno byłoby mi odpowiedzieć.

Więc nie robiłam niczego i nie odpoczywałam w najmniejszym stopniu – w tym samym czasie. Byłam wiecznie zmęczona. Przebodźcowana – co w końcu zrozumiałam. Sama wypakowywałam głowę bodźcami, które nie miały jak z niej ujść.

 

Codziennik

 

Gdzieś przeczytałam, że Theodore Roosevelt dwa razy dziennie pisał dziennik i uważał to za dwa najważniejsze momenty w ciągu całego dnia. Twierdził, że nic tak nie porządkuje głowy i emocji, jak ekspresyjne pisanie.

Ja niby zawsze pisałam. Ale blokowało mnie jedno: perfekcjonizm. Mój dziennik miał być śliczny, a każda notatka wykaligrafowana. Dlatego prowadziłam go zwykle tydzień i odpuszczałam. Później pojawiały się tylko rzadkie, impulsywne zapiski (często w złości lub w smutku) i idea pięknego dziennika brała w łeb. Koszmar zapisania pierwszej strony to był standard – potrafiłam parę kartek wyrwać, zanim odpowiednio się podpisałam. Nieraz przepisywałam notatki z dnia poprzedniego, żeby ładniej je zapisać.

Z ekspresyjnym pisaniem nie miało to nic wspólnego. Było jego przeciwieństwem.

Postanowiłam podjąć wyzwanie. Pisałam dwa razy dziennie, jak Roosevelt. Rano i wieczorem. Codziennie. Czasem zapominałam, ale po dwóch tygodniach weszło mi to w nawyk. Dwudziennik prowadziłam przez dwa miesiące i nic wcześniej nie pozwoliło mi dowiedzieć się o sobie tak wiele. O emocjach i schematach, które stale powtarzam. O swoich potrzebach. Nie sądziłam, że tyle mi to da, bo przecież stale siebie analizowałam. Ciągle studiowałam swoje emocje. A jednak – okazało się, że taki układacz myśli jest niezastąpiony. Nie piszę już codziennie. Ale pisanie ekspresyjne kilka razy w tygodniu na pewno ze mną pozostanie.

 

Dbanie o wygląd

 

Przez lata z nim eksperymentowałam, a właściwie po prostu szukałam takiego wcielenia, w którym w końcu się zaakceptuję i będę taka, jaka chcę być. Jeśli jesteście na podobnym etapie, uwaga: spoiler  – to się nie wydarzy. Wygląd nie liczy się nawet w 1% tak mocno, jak Wam się wydaje. Jak mi się wydawało. Sądziłam, że farbując włosy co miesiąc, rozjaśniając je do platyny (bo w tym kolorze uwierzyłam, że mogę czuć się ładnie), dbam o siebie. No bo czułam się lepiej ze swoim odbiciem w lustrze.

Jednocześnie co miesiąc wdychałam smród rozjaśniacza, podrażniałam skórę, drżałam o efekt końcowy, który przy blondach jest szalenie nieprzewidywalny. Ileż razy płakałam jeszcze z mokrymi włosami, ile razy naprędce leciałam do drogerii z kapturem na głowie, żeby naprawić to, co się na tej głowie wydarzyło. Z czasem zgłębiłam temat, zmieniłam produkty, wpadki stały się rzadkością. Ale wciąż czułam, że ja to muszę robić. Bo kiedyś uwierzyłam, że tylko w tych włosach umiem ładnie wyglądać i one mnie definiują. Przez lata nie byłam w stanie zapuścić fryzury, włosy kruszyły się, manifestując swoją delikatność i niechęć do silnego rozjaśniania. To nie było dbanie o siebie.

Od dziecka też nie lubiłam swoich paznokci. Były krótkie i kruche. Na studiach odkryłam hybrydy i żele, po czym totalnie w tym przepadłam. Potrafiłam cały dzień spędzić na przedłużaniu paznokci, wmawiając sobie, że to lubię. Nie lubiłam. Zabawa podobała mi się przez pierwszą godzinę, później było to nużące, nudne i niesatysfakcjonujące, a trzeba było dokończyć. Efekt końcowy bardzo rzadko był zadowalający, często zdejmowałam paznokcie dwa dni później i robiłam od nowa. Ewidentnie nie miałam do tego drygu i cierpliwości, ale dalej “inwestowałam” w produkty i sprzęty do stylizacji paznokci. Bo uwierzyłam, że tak o siebie dbam. I że długie, zrobione paznokcie są mi niezbędne do funkcjonowania. Przez nieumiejętne i niecierpliwe zdejmowanie stylizacji, zniszczyłam naturalne paznokcie do tego stopnia, że dotyk opuszków mnie bolał.

Po zdjęciu ich na dobre, musiałam 4 miesiące czekać na odrośnięcie zdrowej płytki. Marnowałam czas, energię, pieniądze i zdrowie na wymyśloną potrzebę.

 

Prawdziwe dbanie o ciało

 

Kiedyś rozpieszczałam się alkoholem albo fast-foodami – to były dla mnie nagrody. Nie mówiąc o przepalonych latach, kiedy papieros był nagrodą kilkanaście (i kilkadziesiąt) razy dziennie.  Nigdy się nie ruszałam, bo nie lubiłam. Sądziłam, że tak dbam o swoje zadowolenie, relaks i rozrywkę. No i niezależność, bo nie muszę robić tak, jak zaleca ktokolwiek. Ha-ha.

Gdy zaczęłam biegać i regularnie się rozciągać, zainteresowałam się dietetyką i zmieniłam kompletnie nawyki żywieniowe, zrozumiałam w końcu, co znaczy dbać o swoje ciało. Chciałam zgubić parę kilo – schudłam 10,  jedząc najpyszniej i najzdrowiej w życiu. Cel został osiągnięty z nawiązką (bo liczyłam na 5), a ja już nie wyobrażam sobie żywić i żyć tak, jak przed tym. I to nie dlatego, że już nie smakują mi fastfoody (burger maestro z maka to smak raju na ziemi) – ale kiedy dbasz naprawdę o to, co jesz na co dzień i ruszasz się, stajesz się innym człowiekiem.

Takim, któremu chce się żyć.

 

CZYM JEST DLA MNIE SELF CARE

 

Jest wyrażaniem szacunku i miłości do siebie – swojego ciała, duszy, umysłu. Przekraczaniem granic i wychodzeniem ze sfery komfortu dla wyższych wartości, w które wierzę. Self care to dla mnie zapewnianie swojej głowie oddechu od bodźców i uważne wkładanie do niej myśli. To analiza emocji i potrzeb, rozpracowywanie szkodliwych schematów. Skupienie na tym, co sprawia, że czuję się gorzej  – i unikanie tego. Ale nie gorzej z powodu niewygody, bo niewygoda często owocuje rozwojem. Gorzej, czyli wypompowana z radości, energii, sensownych myśli. To zwracanie uwagi na to, co dobrze działa na moją głowę i ciało. Co sprawia, że lubię świat, że dobrze myślę o sobie i ludziach. A przede wszystkim: to inwestowanie energii, pieniędzy i czasu w dobroczynne dla mnie nawyki. Z prawdziwej miłości do siebie.


Posłuchaj mojego podcastu:

Słowa, które mnie zmieniały

Jedni lubią aforyzmy, inni na myśl o nich dostają skrętu kiszek. Ja zawsze byłam gdzieś pomiędzy: nigdy nie przekonywały mnie popularne cytaty,…

Comments2

Comments are closed.

teksty, które mogą ci się spodobać