Jeśli 1,5 roku temu ktoś pokazałby mi tytuł dzisiejszego wpisu, dałabym sobie rękę obciąć, że napisałam go w sarkastycznym tonie. Od tamtego czasu zmieniło się wszystko. Dziś – ale nie tylko, bo i wczoraj, i pół roku temu – jestem pełna entuzjazmu wobec codzienności i… co tu dużo mówić, chce mi się żyć. I to nawet z szerokim uśmiechem. Trochę mi zajęło, żeby zrozumieć istotę codziennego szczęścia i oprzeć swoje na 4 filarach. Zapraszam do lektury 🙂
1. Postawa wobec przyszłości
W tej kwestii zainspirowała mnie książka o stoicyzmie, o której wspominałam w pierwszych Cudownościach. Autor Wyzwania stoika przeprowadza nas po koncepcji, w której komplikacje życiowe kojarzą się z ekscytującymi wyzwaniami. Polecam Wam tę książkę, ale zdecydowanie jako inspirację. Bo o ile ekscytacja na myśl o przyszłych problemach jeszcze przerasta mnie jako zdecydowanie początkującego stoika :), to ta pozycja pozwoliła mi znaleźć pewien wytrych we własnych schematach myślowych.
Musicie wiedzieć, że właściwie odkąd pojawiłam się na świecie, drżałam na myśl o czekających mnie ewentualnych problemach, które mogłyby hipotetycznie stanąć na mojej drodze. Kiedy spodziewałam się nawet najmniejszych perturbacji życiowych, modliłam się, żeby wszystko poszło dobrze. Obsesyjnie myślałam tylko o tym – żeby jakoś przetrwać, żeby było dobrze.
Trzęsłam się tygodniami ze strachu przed czymś, co zwykle okazywało się nawet w połowie niewarte takiego przejęcia. Jednak w żaden sposób nie umiałam przekonać swojego mózgu, że tylko sobie szkodzi i żeby w końcu przestał to robić.
Aż skumałam, że cały strach powodowały we mnie nie ewentualne komplikacje, tylko moje własne, żałosne błagania o opatrzność losu, pietrzące się w tyle głowy. To trzymanie z całej siły kciuków o powodzenie danej misji, aż do wybicia knykciów. Kreowanie czarnych scenariuszy, które boleśnie skręcały jelita. Sądziłam, że w ten sposób po prostu – chcąc nie chcąc – przygotowuję się do wyzwań. Naturalnie nie przynosiło mi to nic poza nerwobólami. I bezsennością.
Przeczytaj: Jutro NIE będzie lepiej
Jednak to, że nie ma w tym moim nawyku racjonalności, wiedziałam od zawsze. Książka Irvinga uświadomiła mi coś innego: plastyczność własnego podejścia i realną możliwość wybrania sobie takiego, które ma mi służyć. Nie ja jemu. Z zastrzeżeniem, by stanowczo i regularnie wbijać je sobie później do głowy.
Znalazłam w ten sposób postawę, która ładuje mnie siłą, a nie lękiem. Na myśl o przyszłych komplikacjach zaczęłam powtarzać sobie w głowie jedną mantrę:
Cokolwiek się zdarzy, poradzę sobie z tym.
I nagle przestałam czuć wewnętrzny przymus błagania niebios o to, żeby zdarzyło się po mojej myśli, bo inaczej będzie kaplica, dramat, wyrywanie sobie włosów i nocny szloch. Przestałam się bać, co jeśli. Bo przecież i tak jakoś się z tego wykaraskam. Dlaczego miałabym nie?
Uwielbiam tę mantrę. Używam jej na co dzień, bo lękliwy ze mnie człowiek. Jest, a może był? W każdym razie – niebanie się życia ma ogromny wpływ na czerpanie z niego radości. Przynajmniej w moim przypadku.
2. Nastrojenie mózgu na odpowiednią falę
Planowałaś kiedyś zakup auta? Jeśli tak, to pewnie kojarzysz sytuację, w której nagle ulice stają się pełne akurat tego modelu, który sobie upatrzyłaś. Czary? Może i wyda Ci się to trochę dziwne, ale przecież w głębi duszy dobrze wiesz, że zmieniła się tylko Twoja percepcja. Zaczęłaś wyraźnie zauważać to, czego wcześniej Twój mózg po prostu nie rejestrował, bo było mu to obojętne.
Podobnie jest z drobnymi darami codzienności. Te przemykają przez nas niezauważone, przykryte niefortunnymi sytuacjami, które zdarzają się codziennie i każdemu – tak jak i te dobre. Rytuał przypominania sobie każdego dnia o tym, co miłego nam się przytrafiło, jak świat się do nas uśmiechnął, nastraja nasz mózg, by skupiał się codziennie właśnie na tych rzeczach.
Nie trzeba powodów do wdzięczności zapisywać w papierowym dzienniku. Wystarczy poszukać w głowie – czy to przed snem, czy o każdej innej porze.
Szukając każdego dnia wokół siebie zdarzeń, ludzi, rzeczy, gestów, za które możemy być wdzięczni – nieistotne, czy losowi, Bogu, sobie czy innym – robimy coś fantastycznego z własną percepcją codzienności.
Samodzielnie nastawiamy swój mózg na to, by intensywnie i aktywnie szukał powodów do radości. Czy może być coś piękniejszego?
Wieczorami, tuż przed snem wyszukuję w głowie najmniejsze drobnostki z minionego dnia, na przykład:
- smak wyjątkowo pysznej kawy
- serdeczność pana ochroniarza w moim biurowcu
- urocze popołudnie z chłopakiem i mnóstwo śmiechu
- pyszny obiad
- fantastyczną książkę, która umiliła mi podróż tramwajem
- to, że moje biurko w pracy stoi przy oknie i mogę do woli ładować się słońcem
Rano też jest to moim zwyczajem – szczególnie wtedy, kiedy tak bardzo, bardzo nie chce mi się wstawać, jechać do pracy, kiedy przygniata mnie rutyna i chcę wysłać ją na drzewo. Wtedy myślę o tym, jak dużo w życiu mam, skupiam się na pięknym słońcu, interesującej książce, przypominam sobie smaczne śniadanie. Planuję fajny film do obejrzenia wieczorem.
I nagle świat robi się jakiś taki… śliczny.
***
Wiem, że frazesy o pielęgnowaniu wdzięczności zostały już powtórzone dwa miliardy razy przez połowę ludzi tego świata (w tym mnie, o tutaj). Zdaję sobie sprawę, że szał na tego rodzaju psychologiczne nowinki często zniechęca do ich wypróbowania. Ale nie bez powodu powtarzamy je w koło i w koło. Tak jak słynne “jedz mniej”, jeśli chcesz schudnąć. Nawet jeśli to spore uproszczenie.
3. Odpoczynek od przetwarzania informacji
Zawsze olewałam takie podpunkty na listach rzeczy, które warto zrobić dla poprawy samopoczucia. Uznawałam, że to wymysł ludzi nierozumiejących młodszych pokoleń wychowanych w dobie Internetu. Całkiem niedawno nawet oficjalnie się opowiedziałam za tym we wpisie o nawykach.
Sądziłam, że problem dotyczy co najwyżej pracowników wielkich korporacji, który przetrawiają dziennie dziesiątki tabelek w Excelu i po nadgodzinach zaczynają parować im od tego ich biedne głowy. Albo naukowców. A ja co? Praca raczej lekka, żadnych tabelek, można powiedzieć, że we własnym żywiole.
Ja naprawdę, żywo nie zdawałam sobie sprawy z tego, że wlewałam sobie do głowy miliony informacji dziennie. Że każdy filmik puszczony w tle, każdy podcast słuchany przy okazji, każde przejrzenie maila, portalu informacyjnego czy social mediów – to były niezliczone ilości treści, które musiał przetworzyć w jakimś stopniu mój mózg.
***
Nie licząc snu, od Internetu odłączałam się na mniej niż godzinę na dobę. Telefon zawsze w ręce, wiecznie podcast na słuchawkach – nawet przy wynoszeniu śmieci, dla rozrywki filmiki na YouTube, w przerwach czytanie blogów. Stale bodźce. Stały przepływ informacji do przetworzenia.
Nigdy nie sądziłam, że do tego dojdzie, ale poza pracą postanowiłam właściwie wcale nie przeglądać Internetu. Nie przeglądać – czyli nie przemierzać go bezmyślnie w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mnie zainteresować. Używać do konkretnych celów.
W domu służy mi do opublikowania wpisu i innych czynności okołoblogowych, a także odpalenia wieczorem filmu na Netfliksie. Rano do puszczania muzyki. Zdarzy mi się obejrzeć film ulubionej jutuberki, ale nie szukam już uporczywie rozrywki w kompie czy w telefonie. Większość czasu, który wcześniej spędzałam w sieci, poświęcałam na szukanie czegoś, co chciałabym obejrzeć lub przeczytać, a i tak kończyło się na byle czym. Koszmarny sposób na spędzanie czasu i zapełnianie głowy papką gówna.
Odkąd wprowadziłam dla siebie nowy system korzystania z Internetu, jestem spokojna jak nigdy. Kreatywna jak nigdy. I ogólnie… taka jak nigdy.
Moje postanowienie okazało się zaskakująco proste do wdrożenia w życie. Tak naprawdę ograniczanie np. samego Facebooka było dla mnie trudniejsze, bo łapałam za telefon przy obiedzie i chciałam sobie coś poczytać. Więc właziłam na strony informacyjne i wcale nie wybierałam w ten sposób szczególnie lepszej opcji. Koniec końców nie odczuwałam żadnych pozytywnych skutków ograniczania konkretnych serwisów (no może poza Insta, z którego zrezygnowałam już dawno i szybko zaczęłam to sobie chwalić).
A w tym wypadku czuję, jakbym wchodziła w nowe życie. Nie sądziłam, że ciągłe bycie w necie (i to tak nieświadome, bo gdzieś w tle) może tak bardzo męczyć umysł. Dosłownie mam wrażenie, jakby moja głowa była lżejsza o połowę. Ani odrobinę nie spodziewałam się tak spektakularnych efektów. Polecam Wam zrobić to choćby na próbę.
Wiele gigantycznych zmian w moim życiu wynikło stąd, że chciałam udowodnić sobie, że to czy tamto nic nie da ;).
Przeczytaj też: Nie pakuj sobie gó*na do głowy
4. Niewymuszona aktywność fizyczna
O moich przebojach z aktywnością fizyczną przeczytacie w tym wpisie.
Powiem najkrócej, jak się da: żeby nie czuć się jak gówno, trzeba się ruszać. Jakkolwiek. I tyle. Wcale nie “minimum 30 minut cardio” czy inne bzdury, które zniechęcają Cię do ruszenia tyłka z kanapy. Spacery, rozciąganie, intuicyjna gimnastyka. To wszystko jest miliard razy lepsze od nierobienia niczego. Ciało podziękuje, a zaraz po nim zrobi to Wasze samopoczucie.
Odkąd zaczęłam traktować aktywność fizyczną jako podstawowy element dbania o siebie, wszystko w moim życiu stało się prostsze.
***
W gruncie rzeczy recepcja na szczęście jest prosta. Trzeba doceniać dobro, fortunność losu, serdeczność ludzi i radości dnia codziennego. Pozwalać sobie na prawdziwy odpoczynek, obserwować własne odruchy i budować pozytywne przekonania na temat świata i siebie. Tylko – co niezmiernie mnie bawi, bo sama byłam w tamtym miejscu i nie widziałam z niego ucieczki – jesteśmy skrajnie oporni na proste instrukcje.
Tak jak ze wspomnianym już odchudzaniem – lubimy szukać magicznych sposobów na szybsze spalanie tłuszczu i wykręcamy oczami, czytając o jedzeniu mniej i ruszaniu się więcej. Wolimy znaleźć newsa o tym, że picie octu daje niesamowite efekty, a jeśli trening, to tylko taki 1,5 godzinny z trenerem personalnym.
Podobnie jest ze szczęściem. Wbrew pozorom ani kasa, ani dobre stanowisko, ani stały związek szczęścia nam nie przyniesie. Nikt nam szczęścia nie da. Sami musimy je stworzyć – a raczej świadomie zauważyć to, które nas otacza. Nie ma czegoś takiego jak obiektywnie szczęśliwe życie i nigdy nie będzie, bo zawsze mogłoby być “lepiej” i z powodzeniem można by się tym dobijać każdego dnia.
Ale wcale nie trzeba.
Do następnego,