Powiedzieć, że byłam mało aktywna, to jak nie powiedzieć nic. Na co dzień pokonywałam około dwa tysiące kroków, do pięciu dobijałam w „zabiegane dni”, więc chyba nie muszę nawet dodawać, że nie było w moim życiu miejsca na sport. Do aktywności fizycznej czułam ogromną niechęć właściwie od zawsze. Już jako dziecko bardziej wolałam siedzieć na tyłku w domu, zamiast latać po podwórku.
Ale to nie tak, że nie starałam się tego zmienić. Jako nastolatka miałam wiele zrywów, gdy totalnie zajawiłam się na jakąś formę aktywności – naturalnie taką, na którą była moda 🙂 Po obejrzeniu filmu Step Up i zauroczeniu Channingiem Tatumem pojechałam z kumpelą na obóz taneczny – wspomnienie tego budzi u mnie ciarki wstydu, bo jeśli czegoś miałam kiedykolwiek większy deficyt niż kondycji, to było to poczucie rytmu.
Pod wpływem amerykańskich komedii dla nastolatek zawsze chciałam być usportowiona. Byłam nawet dwukrotnie na obozie sportowym, a gimnazjum zaczęłam od klasy o tym profilu. Zaczęłam, bo szybko z niej uciekłam. W liceum załatwiłam sobie na własną rękę zwolnienie z lekcji WF, a że na studiach już się nie udało, to co tydzień przeżywałam 1,5 godzinny dramat. Prowadząca traktowała swój przedmiot bardzo serio, dawała popalić, co poskutkowało tym, że na koniec roku najbardziej bałam się o zaliczenie z WF.
Od zawsze z aktywnością fizyczną miałam problem i od zawsze bezskutecznie próbowałam go rozwiązać.
Nigdy nie udało mi się polubić żadnego sportu. W wieku 22 lat zwyczajnie go już nienawidziłam: ćwicząc, czułam jak bardzo jestem niezdarna, że nie potrafię nadążyć, męczyłam się ponad miarę i po kilku minutach marzyłam, by się to skończyło. W pewnym momencie postawiłam trochę na sobie krzyżyk i uznałam, że nic już ze mnie nie będzie. Próbowałam ja, próbowali inni, no niestety. Źle się czułam z tym, że w swoich najlepszych latach jestem tak niesprawna fizycznie, że wejście na czwarte piętro jest dla mnie męczarnią. Przez studia dodatkowo przytyłam, co absolutnie mi się nie podobało – a mój totalny brak aktywności był mi wyjątkowo nie na rękę w kwestii gubienia kilogramów.
Do treningów cardio i nie tylko znanych youtubowych trenerek podchodziłam wielokrotnie, po każdym kolejnym będąc tylko zdemotywowana, zawiedziona i zmęczona, chyba nawet bardziej psychicznie niż fizycznie. Nie radziłam sobie nawet na tych dla początkujących. Kompletnie nie potrafiłam zrozumieć tego, że dziewczyny z dużą nadwagą, będące takimi samymi albo i większymi kanapowcami niż ja, dają radę. Jest im ciężko, wylewają siódme poty, ale dają radę.
A ja nie daję.
Czułam, że jestem po prostu do niczego: miałam 22 lata, wzorowe wyniki krwi, wagę w normie i nie najgorszą dietę, a żyć odechciewało mi się już po rozgrzewce każdego z treningów. Nie nadążałam za tempem, miałam wrażenie, że wszystko robię źle, mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa. I szukając odpowiedzi w necie, nigdzie nie znajdowałam zwierzeń bliskich moim odczuciom. Ja miałam ochotę krzyczeć „nienawidzę tego!”. Pewnie ze sto razy włączałam treningi i może z 10 z nich wykonałam do końca. Jasne, była satysfakcja – ale jednocześnie przygnębienie, że mam to robić często. Bardzo starałam się to polubić, ale cała jeżyłam się po obudzeniu na myśl, że dziś wypada dzień treningowy. Nigdy nie dobiłam nawet do miesiąca regularnych ćwiczeń.
Czas zmiany
W marcu tego roku doszło do kolejnego podejścia do mojej „kompletnej zmiany życia”. Wieczorem postanowiłam: choćby nie wiem co, jutro zrobię trening. I później zobaczymy. Rano włączyłam 45 minutowy trening dla początkujących. Wysiadłam w połowie. A byłam tak zdeterminowana! Przecież dzień wcześniej przysięgłam sobie, że wezmę się za siebie. A tu szlochałam na podłodze przed telewizorem z zapauzowanym treningiem, myśląc o tym, jak bardzo nienawidzę tych ćwiczeń. Nie mogłam pojąć tego, że ludzie potrafią to lubić.
Uświadomiłam sobie, że nigdy nie doprowadzę do regularności ćwiczeń, jeśli jest we mnie tyle oporu. Może zrobię ten trening i następne 10, ale w końcu przy najbliższej okazji z radością odpuszczę, jak to miało miejsce za każdym razem.
I zrozumiałam coś.
Coś oczywistego, co było dla mnie w tamtej chwili jakimś objawieniem w kwestii pojmowania aktywności.
1. 5 minut codziennej aktywności fizycznej jest znacznie lepsze niż godzinne zrywy 3 razy w miesiącu.
Wiedziałam, że tego treningu już nie dokończę, bo wzbudzał we mnie niechęć tak silną, że rozwaliłabym telewizor.
Chwyciłam za laptopa, zaczęłam przeklikowywać następne treningi. I trafiłam na tabatę 8-minutową, turbospalającą. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim treningiem. Po przeczytaniu w opisie, że można traktować ją z powodzeniem jako indywidualną jednostkę treningową, pomyślałam: Choćbym miała się zes*ać, wytrzymam 8 minut i dam z siebie wszystko. I dałam. Na koniec padłam na kanapę, dysząc jeszcze przez minutę. I zrozumiałam, że coś się zmieniło.
Postanowiłam, że będę ową tabatę robić co drugi dzień. I walić wszystko – jedyne, co chcę tym osiągnąć, to regularność. Być wytrwałą. Nie oczekiwać efektów, nie sprawdzać, po prostu robić swoje. I doprowadzić do momentu, w którym to polubię.
Bliscy byli raczej sceptycznie nastawieni, wcale się temu nie dziwię. Ale ja czułam, że coś na dobre zmieniło się w mojej głowie. Czułam, że mam coś, co zawsze będę w stanie zrobić w całości (dam radę zagryźć zęby przez 8 minut, choćbym nienawidziła tej aktywności najbardziej na świecie) i mieć poczucie odhaczonego treningu, wykonanego zadania i planu. A to da mi poczucie sprawczości. Nie myliłam się.
2. Aktywność codzienna jest łatwiejsza od tej w wyznaczone dni.
Minął jakiś tydzień bądź dwa, a w mojej głowie pojawiła się pewna myśl: a co jeśli trudniej jest ćwiczyć co drugi dzień, niż robić to codziennie? W dni nietreningowe myślę „jezujakdobrze, nic dziś nie muszę”, a w treningowe czuję się mimo wszystko trochę jak męczennik. (Beka, nie? 8-minutowy męczennik). Być może to wybija mnie z rytmu, a właściwie nie pozwala nawet w niego wskoczyć.
I uznałam: ćwiczę codziennie. Nie tabatę, bo z tym nie ma co przesadzać, ale codziennie, cokolwiek sobie wymyślę. Choćby miała to być 10 minutowa gimnastyka czy stretching. Byle było zdefiniowane (a nie 10 pajacyków i heja). I jedyne, o czym będę myśleć, to: co dziś robię? A nie: czy dziś muszę coś robić? A może nie zrobię? Nie. CO, a nie CZY.
Moment wprowadzenia tej zmiany myślenia był dla mnie kompletnie przełomowy.
Wyszukiwanie aktywności, na którą mam danego dnia ochotę, sprawiło, że nie było miejsca na dyskusję z własną decyzją o codziennej aktywności. Jasne, mogłoby się znaleźć. Ale robiłam wszystko, by się nie znalazło.
Po miesiącu codziennej aktywności odeszłam od wszystkiego, co robiłam na początku. Porzuciłam tabatę, a większość treningów, które raz wykonałam, nie powtórzyłam.
Moja aktywność fizyczna
Któregoś dnia nie chciało mi się robić żadnego z treningów. Późnym wieczorem wyszłam wyrzucić śmieci, z poczuciem winy, że zawaliłam. Błysnęła mi myśl: pobiegaj. Po prostu. I zaczęłam biec – po prostu. Tak, jak stałam 😀 Przebiegłam niecałe 2 km, a wróciłam do domu pełna dumy z siebie. Z decyzją: od dziś biegam. Codziennie. To było coś dziwnego i w tamtej chwili kompletnie magicznego.
To nie tak, że pokochałam bieganie od razu. Do niego podchodziłam (podbiegałam, hehe) wielokrotnie w życiu i zawsze rezygnowałam, nie znosiłam tego robić. Uważałam, że ci, którzy deklarują sympatię do tej aktywności, po prostu kłamią. Serio.
Ale oczarowała mnie jedna rzecz: mimo że o technice doskonałego biegania można by doktoraty pisać, z grubsza wszyscy wiemy, jak się biega – to najbardziej naturalny ruch dla człowieka zaraz po chodzeniu. I to kompletnie uwolniło moją głowę. Zrozumiałam, że to aktywność, którą rzeczywiście muszę przetrwać: będzie ciężko, będzie lał się pot, będę miała dość. Ale przebrnę przez fizyczność.
To głowa nie może, a nie ciało
Zrozumiałam, że wcześniej nie dawałam rady z tym, co dzieje się w mojej głowie. Tak bardzo frustrowało mnie to, że nie potrafię robić ćwiczeń do końca poprawnie, tak szybko i sprawnie jak prowadząca, że przerwy są dla mnie za krótkie, że mylą mi się kończyny (really), że nie umiem do rytmu i to mnie wybija, że tego czy tamtego ćwiczenia nie cierpię i robię je chyba nie tak, jak trzeba, że jeszcze pół godziny, a to tak strasznie mnie nudziło… To owocowało tym, że nie znosiłam siebie w roli ćwiczącej osoby i nie pozwoliłam sobie się takiej urodzić.
Po prawie 3 miesiącach codziennej aktywności wiem, że moje „nie mogę już”, „nie mam siły” były głosem głowy, a nie zmęczonego ciała. Musiałam rozkminić, co powoduje ten opór – a powody były bardziej zawiłe, niż mogłoby się wydawać. I jeśli masz podobnie, najlepszą radą jest to, by zignorować to, co mówi Twoja głowa. Zastanowić się, czy nogi, ręce, płuca mają siłę, a nie czy „ja jeszcze mogę”. Bo głowie się nie chce. Zawsze.
I to w chuj.
Ale to Ty masz nad nią władzę. Serio.
Trzymajcie się (swoich postanowień)!
Buźka,
Gabi
Podświadomość to ogromny wróg. Można zrobić dużo więcej nie słuchając się własnej głowy. Świetna historia 🙂
Dokładnie tak. Dzięki 🙂
Dziękuje za ten wpis. dajesz mi do myślenia, może coś zmienisz w moim zyciu? cóż, oby 🙂
Trzymam za Ciebie kciuki!
zainspirowałaś mnie, spróbuję:) wstęp mam taki jak Ty, oby finisz był podobny
trzymam kciuki!