Gdy na studiach usłyszałam, że koleżanka po powrocie z zajęć idzie na zakupy, sprząta mieszkanie, robi pranie, przygotowuje obiad, a potem wychodzi na siłownię, by wieczorem spotkać się ze znajomymi, czułam, że musi mieć jakieś supermoce. Takie, których po prostu mi poskąpiono.
Przecież ja każdego pieprzonego dnia wracałam z zajęć i marzyłam tylko o tym, by tydzień się już skończył. Siadałam przy laptopie z paczką fajek, kawą lub nierzadko piwem, a czas przeciekał mi między palcami. Niby coś czytałam, niby coś robiłam, ale ostatecznie nie wyrabiałam się nawet z przygotowaniem obiadu, mimo że wracałam często przed 16. Miałam przed sobą pół dnia, a już jeden obowiązek wypłukiwał mnie z całej energii psychofizycznej.
JA TAK NIE CHCĘ
Często marzyłam, by coś zmienić. Najlepiej wszystko naraz: zacząć ćwiczyć, zdrowo się odżywiać, więcej czytać, przestać zajmować się nużącymi gównami w internecie, rozwijać pasję i uczyć się języków. Rzucić palenie, słodycze i alkohol.
Nie zliczę, ile miałam podejść do tego, by zmienić swoje życie, z którego permanentnie od najmłodszych lat byłam niezadowolona.
Czułam, że stać mnie na więcej – na znacznie więcej. Ale nie potrafiłam dać z siebie nawet minimum.
Gdy zaciskałam zęby i upierałam się na coś, jak np. codzienne wykonywanie treningu, wytrzymywałam dwa tygodnie, aż w końcu znajdowałam racjonalną wymówkę, by przestać to robić. Z ulgą odpuszczałam i wracałam do swojego normalnego życia.
Nigdy nie zgadzałam się z tezą, że Ludzie się nie zmieniają. Fakt, że jest wygodna, bo skoro taka już jestem: leniwa, nieuporządkowana, niepunktualna i niezdrowo się odżywiam – to taka moja natura, nie mam na to wpływu, więc nie muszę nic z tym robić. Tak już mam, nie?
Nie chciałam się na to godzić, ale… ale z drugiej strony przecież tak straszliwie chciałam tej zmiany, chciałam jej całą sobą, a mimo to nie udawało mi się nawet regularnie dorzucać więcej warzyw do posiłku. To już było za dużo! Więc z czym do ludzi?
PRZESTRZEŃ MENTALNA
Kiedy próbowałam włączyć w swoją codzienność regularną aktywność fizyczną, kafelek pt. Bieganie zajmował mi całą przestrzeń mentalną przeznaczoną na dany dzień. Od rana myślałam, że chcę to zrobić, zastanawiałam się, kiedy pójdę pobiegać, a później skupiałam się na wykrzesaniu motywacji. Po zakończeniu treningu doprowadzałam się do ładu i nagle… znikał mój dzień.
Jakim magicznym sposobem miałabym jeszcze zdążyć ugotować obiad na parę dni, posprzątać dom i – łopanie – zrobić coś kreatywnego, coś dla rozwoju, coś dla lepszego jutra?
Taa, wiedziałam, że moja doba i doba Beyonce mają dokładnie tyle samo godzin, ale i tak mnie to nie przekonywało. Wiedziałam, że obiektywnie mam czas. Mam sporo czasu. Ale co z tego, skoro zrobienie jednej ponadprogramowej rzeczy całkowicie obciążało już moją głowę?
… JEST ELASTYCZNA
Kluczem, którego wcześniej nijak nie rozumiałam, było to, że każda czynność wykonywana regularnie, która jest dla mnie „ponadprogramowa”, w końcu… staje się częścią programu. Standardu. Staje się częścią codzienności, nieobciążającą już mojego świadomego postrzegania wykonywanych czynności.
Dokładnie tym jest nawyk.
Nagle wszystkie rzeczy, które słyszałam o nawykach, zaczęły być dla mnie zrozumiałe. Zatonęłam w książkach opisujących ten temat (najbardziej polecam Wam niezmiennie Atomowe nawyki) i zrozumiałam, że można zmienić wszystko w swoim życiu, codzienności i zachowaniu.
Że odpowiednio wdrożony nawyk w pewnym momencie przestaje być obciążeniem. Że nagle łatwiej jest mi umyć naczynia niż tego nie zrobić. Że bez rannej jogi mniej miło przeżyję poranek, choć na początku musiałam się do niej zmuszać. Że po wejściu do domu wskoczę w strój do ćwiczeń i nawet się nie obejrzę, gdy już będę po treningu. Że nagle z jednej nadmiarowej rzeczy zrobi się 20, które robię ponad te, które robiłam rok temu.
Że mogę reagować na krytykę spokojem. Że mogę nauczyć się prawdziwie słuchać. Że mogę mieć stale wysprzątane mieszkanie, nie poświęcając temu prawie żadnej uwagi. Że mogę każdego ranka myśleć o tym, jak dużo szczęścia mam w życiu i wzruszać się z tego powodu, obserwując z okna tramwaju wschodzące słońce.
MAŁE KROKI
Jednak sama świadomość tego, że ze wszystkiego można uczynić nawyk (i że nawykiem jest nie tylko ćwiczenie jogi, ale też pewność siebie, dystans do świata, obowiązkowość, punktualność, reagowanie na zaczepki, robienie określonych zakupów, sposób ubioru) nie wystarczyła. Musiałam zrozumieć jeszcze jedną, zajebiście ważną rzecz:
Rozłożenie dużego celu na małe kroki jest drugą częścią klucza do sukcesu.
Powolny, metodyczny spacer zaprowadzi nas prosto do celu. Jeśli wytrwale będziemy iść, dojdziemy wszędzie, gdzie zechcemy. Mało tego! Z czasem nabierzemy wytrzymałości i kondycji, a kroki będziemy wykonywać niemal automatycznie. Z kolei sprint często kończy się w 1/3 drogi, aż opadamy z sił, rozbijamy sobie zęby i wracamy do punktu wyjścia.
O przewadze małych kroków najbardziej przekonałam się podczas odchudzania. Często o tym wspominam, bo nauczyłam się z tego procesu więcej, niż kiedykolwiek mogłam podejrzewać. Schudnięcie ponad 10 kg zajęło mi ok. 3 miesiące, gdzie nie zdecydowałam się na żadne restrykcje.
Każdego dnia podejmowałam setki małych decyzji, które ostatecznie zaowocowały osiągnięciem tego, o czym marzyłam. Chociaż efekty nie były widoczne ani z dnia na dzień, ani z tygodnia na tydzień, to gdy porówna się moje zdjęcie z maja i sierpnia 2020 roku, różnica jest ogromna. Każda ta mała decyzja miała wielką wagę i sens. Każda z nich pomogła mi znaleźć się na mecie – i każda pozwoliła mi na to w równym stopniu.
Podobnie było z aktywnością fizyczną, gotowaniem, sprzątaniem, rzuceniem palenia, czytaniem książek, pisaniem – czyli moją pasją. Po kroczku. Od 5 stron książki do 2 książek w tygodniu. Od kilkuminutowych treningów do codziennej, rozszerzonej aktywności. Od dodatkowej łyżki warzyw do obiadu do kompletnego zmienienia nawyków żywieniowych. Od nienawiści do świata do zachwytu nad promykiem słońca.
I wiecie co?
Tylko pierwszy nawyk był arcytrudny.
A później coś we mnie załapało, że mogę być kompletnie inna – gdy tylko zechcę.
Więc zechciałam.
. . .
W najbliższym tygodniu na blogu mogą dziać się różne rzeczy – przenoszę hosting. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze, a CHOCIAŻBY nie zniknie w niewyjaśnionych okolicznościach z internetu 😉
W razie czego znajdziecie mnie na insta: