Ostatni rok był dla mnie szczególny pod kątem poszukiwania stylu. Wakacje spędziłam w wielkich mom jeans, vansach i crop topie, jesienią wskoczyłam w trapezową spódniczkę, botki i aksamitną opaskę, by zimą ze skulonym ogonem wrócić także do czarnych rurek, które chciałam na dobre porzucić jeszcze rok temu. Selekcjonowałam, sprzedawałam, oddawałam, aż skończyłam z szafą, którą zmieściłabym do jednej walizki.
Ten okres intensywnych poszukiwań obfitował w małe i większe wnioski dotyczące tego, jak chcę się czuć i wyglądać w swoich ubraniach. Dziś mam kolejną garść spostrzeżeń na temat stylu, mojego pojmowania mody i pracowania nad własnym samopoczuciem w danym ubraniu. Zapraszam!
Część pierwsza: 5 odkryć, które bezpowrotnie zmieniły moją szafę
1. Nie wszystko w szafie musi do wszystkiego pasować
Przez ostatnie lata marzyłam o stworzeniu garderoby kapsułowej z prawdziwego zdarzenia. No i nieźle mi to wychodziło – niemal każde dwie rzeczy wyciągnięte z szafy na oślep pasowały do siebie. Każda nowa rzecz miała współgrać z całą resztą.
I wiecie co? Wpadłam w pułapkę własnych założeń. Zakupy stawały się koszmarem – bo jak tu znaleźć buty na zimę, które pasowałyby i do czarnych jeansów, i do jasnych, i do spódniczki, i do bluzy z kapturem? A przecież jak już kupować, to porządne, żeby posłużyły, uniwersalne, w najlepszej jakości.
Ostatecznie nie umiałam kupić żadnych – choć zamówiłam niejedne. Wszystkie poszły do zwrotu, bo miały być idealne, a przecież nie były.
Szukałam dalej, aż zima zaskoczyła mnie w styczniu, gdy weszłam w śnieg w swoich kilkuletnich, przemakalnych botkach i marzłam przez resztę dnia. Moje bezowocne poszukiwania butów na zimę trwały od października. Nie mogłam zdecydować się na jeden model, nawet nie biorąc pod uwagę kupna dwóch.
To tylko przykład – zauważyłam, że próby zuniwersalizowania każdego zakupu często mi szkodzą. Poświęcam wtedy na wybór bardzo dużo czasu i przestrzeni myślowej, a ostatecznie nic nie może mnie wystarczająco zadowolić i te poświęcone zasoby idą w diabły. Fiksacja na punkcie małej liczby ubrań + uniwersalności każdego elementu zaczęła mi szkodzić. Nie dość, że od strony praktycznej, jak w przykładzie z butami, to też w kwestii samopoczucia modowego – bo znajdując ten niemal całkowicie uniwersalny ciuch, często szłam na kompromisy w kwestii stylu.
Zrozumiałam, że zdecydowanie muszę wyluzować w kwestii poszukiwania idealnych i pasujących do wszystkiego ubrań. W żadnym wypadku nie zamierzam powiększać jakoś znacząco szafy, ale obiecuję sobie nie dopuszczać już do takich absurdów. A na tę zimę kupię sobie dwie pary butów.
2. Nie musi też pasować na każdą okazję
Nigdy nie kupowałam sobie szałowych rzeczy. Wszystko musiało nadawać się na „każdą okazję”, żeby być warte moich pieniędzy – pokłosie fiksacji na punkcie szafy kapsułowej. Więc sukienka na imprezę miała nadawać się też na plażę i do pracy. Nie muszę chyba dodawać, że nie robiła tym samym wrażenia?
Na ostatnią Wigilię pierwszy raz w życiu kupiłam sobie specjalnie kreację. Sukienkę z bufiastymi ramionami, w której równie dobrze mogłabym wystąpić na jakiejś gali (więc śmiało można mnie zapraszać – jak coś).
Czułam się tego wieczoru niesamowicie wyjątkowo. I mimo że będę tę sukienkę zakładać co najwyżej parę razy w roku, wiem, że to był dobry i mądry wybór. To odkrycie zmieniło moje podejście do rzeczy na okazję.
3. Rady w poradnikach nie są uniwersalne, lol
Nawet nie chodzi mi o to, co nosić i jak nosić. Mój kłopot polegał na tym, że brałam do siebie rady dotyczące rozwiązania problemu, który u podstaw… wcale mnie nie dotyczył, a wręcz przeciwnie.
Osobiste stylistki zwykle mówią, że najczęstszą przyczyną problemu ze stylem ich klientów jest brak odpowiednio skompletowanej bazy neutralnych ubrań. Że wszystko jest z innej parafii, nie nadaje się na większość okazji, ma trudne do połączenia wzory i dziwne fasony itd. I dlatego najpierw zachęcają ich do inwestycji w dobrej jakości bazę ubraniową, na której można budować styl.
Brałam rady o stworzeniu bazy za świętość, mimo że nie miałam w szafie żadnych przypadkowych ubrań – wszystkie były basicowe. I ja kompletnie nie widziałam tego, że próbuję rozwiązać przeciwny problem tym samym sposobem. Stale budowałam bazę, nie potrafiąc skończyć tego procesu. Przecież był najważniejszy!
No cóż. Jak 13 latka czytająca poradniki w necie włoży sobie coś do głowy, to już tylko świadoma dorosła jej to z głowy wyciągnie 😉
4. Wszystko może się znudzić
Trochę łączy się to z punktem pierwszym – czyli superprzemyślanym, najlepszym możliwym wyborem, który będzie uniwersalny na wiek wieków i zawsze ma mi się podobać. Zakładałam, że skoro najchętniej noszę szare swetry, to muszę kupić najporządniejszy i najpiękniejszy, jaki znajdę, a zawsze będę chętnie go nosić. Okazuje się, że nie.
Tak jak nudzę się uczesaniem i czasem zmieniam przedziałek, tak i są dni, kiedy nie mogę patrzeć na te ukochane szarości czy czarne spodnie. Trochę mnie to rozbiło, bo wierzyłam, że kiedy znajdę już idealną bazę, to każdego dnia będą mi się te rzeczy podobać, nigdy mi się nie znudzą i nie będę miała ochoty na zmianę.
Jakkolwiek nieminimalistycznie by to zabrzmiało, zawsze będzie przychodzić chęć na coś nowego w szafie – szczególnie jeśli lubi się modę. Najważniejsze, by opierać się pokusom, które nieustannie każą coś m i e ć, bo w takim świecie żyjemy – ale kupno ubrania dla rozszerzania swojego stylu i kreowania wizerunku nie jest niczym złym, również dla minimalisty. Tak jak pisałam w tekście o moim pojmowaniu minimalizmu, ja nie chcę mieć minimum do przeżycia. Chcę minimum do szczęścia i satysfakcji z codzienności 🙂
5. Obserwacja jest kluczem
Jeśli danego dnia nie pasuje mi to, jak jestem ubrana, staram się to rozłożyć na części pierwsze. Co dokładnie mi nie gra? Dlaczego dziś czuję się w tym źle? Czy to kwestia dnia, a może już dany krój lub kolor mi nie odpowiada? Ostatnio w ten sposób zrobiłam detoks od czerni w górnych partiach – nie nosiłam jej dwa miesiące (poza kurtką), aż zatęskniłam. Włożyłam czarny golf i okazało się, ze o ile dalej kocham czerń w modzie, to rzeczywiście przestałam się czuć w niej dobrze. Zapewne będę do niej czasem wracać (wciąż mam kilka rzeczy w szafie), ale nie zamierzam już kupować nowych. Obserwacja szczegółów w ubraniach pozwala unikać w przyszłości błędów zakupowych i świadomie budować swój styl.
Przeczytaj też: Metoda czarnej listy, czyli jak przemyślanie kompletować szafę
. . .
Myślę, że to nie ostatni wpis z tej serii 🙂 Bardzo fajnie mi się tworzy teksty o ubraniach, bo lubię pisać na ten temat i chętnie go analizuję.
Od najmłodszych lat przeżywałam dramaty przed wyjściem. Któregoś razu, już jako dorosła płacząc przed szafą, stwierdziłam, że nigdy więcej nie chcę przeżywać takich emocji w związku z ubieraniem się. Jednocześnie czułam, że ubranie jest dla mnie ważne i chcę się za jego pomocą wyrażać.
To właśnie sprawiło, że skrupulatnie przyglądam się swoim nawykom ubraniowym, poszukuję swoich uniformów mocy, analizuję własne odczucia wywołane przez strój i odnajduję w tym dużo ciekawych prawd dotyczących nie tylko zawartości szafy.
Klasycznie czekam na Wasze spostrzeżenia,
Wpadajcie na mojego insta, niedawno wystartował:
Dużo minimalizmu, rozwoju i prywaty.
Tylko Ciebie tam brakuje!
Ciekawy wpis. Jako posiadaczka garderoby kapsułkowej mogę zgodzić się tylko z punktem trzecim. Tutaj od razu ciśnie mi się na klawiaturę osławiony trencz, najlepiej Burberry i mała czarna. Jak łatwo się domyślić, ani jednej ani drugiej rzeczy nie posiadam.
Z pozostałymi postawionym przez Ciebie tezami mogę mocno polemizować; oczywiście mając świadomość, że to Twoje odkrycia i Twoja szafa. Czekam na kolejne 🙂
Też zafiksowałam się na punkcie garderoby kapsułowej i kiedy już po latach udało mi się ją stworzyć to przestała mnie cieszyć. Minimalizm w ciuchach jest super, ale kiedy za wszelką cenę chcesz wszystko dopasować do wszystkiego, charakter i styl coraz bardziej się chowa. Uważam, że ortodoksyjna szafa kapsułowa jest przede wszystkim dla kobiet, które niespecjalnie lubią modę a chcą po prostu dobrze wyglądać. I to się sprawdza. Jeśli jednak chcesz wyrażać się przez ubrania, to będziesz się w tym dusić. Ogólnie fiksacja w żadną stronę nie jest dobra: minimalizm wciąga i dobrze, że sama zauważasz kiedy zaczyna Ci szkodzić i należy powiedzieć stop. Każdy jest inny i tak jak rady w poradnikach są o …. rozbić, tak i minimalistyczne koncepcje szafy będą się rozmijać.
wg mnie to nie kwestia szafy kapsułowej tylko zbytniego minimalizowania szafy wbrew swoim preferencjom ubraniowym. Niektórzy w szafie kapsułowej potrzebują 2 par butów na cały rok, a inni będą potrzebować 10 i to wciaz może być szafa kapsułowa. Kapsula ma po prostu zminimalizowac liczbe wyborow, ale nie do przesady. Ktoś kto nosi w kółko tylko obcisłe dżinsy obejdzie się z 2 parami butów na cały rok, ale jeśli nosi raz bluze z kapturem, a raz spódnicę, raz szerokie spodnie a raz wąskie, to może będzie potrzebował kilku par, żeby dobrze wyglądać i czuc sie ladnie. To tak jak probowac znalezc jedna uniwersalna torebke, ktora bedzie i czarna, i z kolorowym akcentem, i mała i duża 😉 Ja rouzmiem to tak, że autorka zobaczyla absurd wlasnie takich prob, a nie ogolnie szukania uniwersalnych rzeczy.
Prawdę mówiąc, myślę, że po prostu zbyt wcześnie spróbowałam stworzyć szafę kapsułową. Mój styl się dopiero kształtuje i próba „ostatecznych decyzji” w kwestii każdego ubrania była strasznie przytłaczająca – bo co, jeśli wydam na ten idealny płaszcz małą fortunę, a on mi się odwidzi? Niby zawsze mogę sprzedać, ale ze sporą stratą. Ewidentnie potrzebuję więcej prób różnych stylów, żeby zdecydować się na te ultrauniwersalne elementy, które będą najwyższej jakości. Niemniej jednak nie zamierzam rezygnować z szafy w wersji mini i dalej będę stawiać na jakość, ale nie popadając w przesadę, która szkodzi mojemu komfortowi. Dzięki za merytoryczne komentarze, dziewczyny 🙂