Minimalizm zagościł w moim życiu 4 lata temu. Zupełnie nieoczekiwanie, bo do tamtej pory wydawał mi się czymś kompletnie nie dla mnie. Jakąś ascezą, odebraniem sobie radości życia i ponurym wegetowaniem w nudnych ubraniach. Ot, ciekawe zjawisko, ale równie nieatrakcyjne, jak zamknięcie się w klasztorze. Jak więc doszło do tego, że zakochałam się w minimalizmie po uszy?
Od zawsze miałam problem z bałaganem. Nie radziłam sobie z organizacją, nigdy nie miałam co na siebie włożyć, a moje mieszkanie wcale mi się nie podobało. Szafy pękały w szwach od tanich ubrań, regały od nieprzeczytanych książek, półki od niezapisanych notesów, a szuflady od wszystkich pierdół tego świata. Niby kupowałam te wszystkie rzeczy, żeby ubierać się lepiej, więcej czytać, mieć piękniejszy dom i czuć się w nim bardziej komfortowo… a w rzeczywistości każdy kolejny zakup tylko potęgował problem. Z bałaganem, ubiorem, przytłoczeniem i dezorganizacją. A ja wcale nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że problem tkwi w nadmiarze.
W ramiona minimalizmu zaprowadził mnie bałagan. Ciągły, przytłaczający, nieznośny. Miałam wrażenie, że żeby mieć w domu stały porządek, trzeba zajmować się wyłącznie sprzątaniem – albo wcale tam nie przebywać. Dzwonek domofonu zwiastujący nadejście niezapowiedzianych gości był dla mnie dźwiękiem z koszmaru.
Przeczytaj też: Minimalizm a porządek, czyli jak wyleczyłam się z bałaganiarstwa
W poszukiwaniu porządku
Byłam tym tak sfrustrowana, że przeszukiwałam cały internet w poszukiwaniu porad, jak utrzymać porządek. Na niewiele się zdały. Czytałam artykuł za artykułem, blog za blogiem… I coraz częściej trafiałam w komentarzach na polecenie konkretnej książki. Jeśli słuchacie mojego podcastu, to doskonale wiecie, o jakim tytule mowa – Magia sprzątania Marie Kondo. Podchodziłam do tych poleceń sceptycznie, bo były aż zanadto entuzjastyczne. Że zmienia życie, że już nic po niej nie jest takie samo… I myślałam sobie: co może być w książce o sprzątaniu, że doprowadza do takich rewolucji? Sposób składania skarpetek?
W końcu jednak nie wytrzymałam z ciekawości. Zamówiłam książkę. I kolejny tydzień (który miałam wolny ze względu na złamanie w stopie) spędziłam na odgracaniu całego mieszkania. Nigdy w życiu nie czułam się tak zainspirowana, jak po przeczytaniu tej książki. W szał odgracania wpadłam już po 1/3 lektury. Zgodnie z wytycznymi Kondo, przepatrywałam każdą kategorię przedmiotów z kolei. Każdy przedmiot brałam w dłonie i decydowałam, co względem niego czuję. Ja – która wtedy była królową sceptycyzmu, a nawet cynizmu, dałam się przekonać Kondo do jej energetycznego podejścia do przedmiotów. I to odmieniło moje życie.
Efekt odgracania
W tamtym momencie pozbyłam się ok. 80% przedmiotów, które posiadałam. Część sprzedałam, część oddałam, część wyrzuciłam. Nigdy nie pożałowałam żadnej rzeczy, której wtedy się pozbyłam. Moje mieszkanie zmieniło się całkowicie. Moja codzienność się zmieniła. Zaczęłam czuć, że świadomie wybieram, czym się otaczam i jak spędzam swoje dni. Nie byłam już efektem przeszłości i wypadkową tego, co trafiało do mnie w życiu. To był nowy start, w którym pierwszy raz poczułam, że kreuję swoje życie.
Problem z bałaganem zniknął, choć wcale nie mam kosmicznie małej ilości rzeczy. Mam tyle, ile potrzebuję i chcę mieć w swoim życiu.
Minimalizm nie jest dla mnie ograniczaniem się, tylko rezygnacją z bylejakości i decyzją, że zasługuję na to, co najlepsze.
Minimalizm w mieszkaniu przełożył się na esencjonalne i świadome podejście do wszystkich innych wyborów w moim życiu. Nigdy bym się nie spodziewała, że zwykłe odgracenie miejsca, w którym mieszkałam, zmieni całe moje życie.
Posłuchaj mojego podcastu na ten temat: