Z dnia na dzień czułam się ze sobą coraz gorzej. Rano z niechęcią przyglądałam się sobie podczas robienia makijażu, a później równie niechętnie zakładałam na siebie przygotowany wcześniej strój – wiedząc, że widok w lustrze i tak mi się nie spodoba. Zaciskałam zęby i wychodziłam z domu, pełna tej żrącej niechęci do własnego wyglądu.
To przychodziło u mnie falami. Były beztroskie miesiące, gdy zapominałam o tym, że w ogóle jakoś wyglądam. Czasem miałam się ze sobą świetnie i potrzebowałam tylko podziwu. Gdy usłyszałam komplement lub czułam zainteresowanie, rosłam. Z kolei krzywe spojrzenie potrafiło pogrzebać moją samoocenę w moment.
Od zawsze wiedziałam, że to nie jest okej. Zdmuchując dziewięć świeczek na urodzinowym torcie, pomyślałam: Niech wszyscy ludzie wyglądają tak samo. Tak jak pingwiny. Już jako dziecko uważałam, że wygląd to tylko problemy. I że zależy od niego stanowczo zbyt dużo.
Uwierzyłam, że to wygląd determinuje pomyślność w życiu i otworzyłam drzwi cichej, długoletniej obsesji.
„SZUKANIE SIEBIE”
Nigdy nie marzyłam o byciu najpiękniejszą, o przyciąganiu spojrzeń, o byciu idealną. I tak uznawałam, że to nieosiągalne.
Dążyłam do takiego wyglądu, w którym w końcu w pełni się zaakceptuję. No bo teraz, dziś jeszcze nie mogę, ale kiedy odkryję swój idealny kolor włosów i schudnę 5 kilo, i będę miała ten płaszcz i takie paznokcie, wtedy będę mogła to zrobić. Wtedy już będzie inaczej i poczuję się ze sobą dobrze.
Wtedy odpuszczę i zajmę się życiem.
I szukałam: ubioru, makijażu, stylu. Nie szukałam siebie, jak to ładnie się mówi. Ja byłam tam zawsze. W rzeczywistości szukałam powłoki, która pozwoliłaby mi w końcu pozwolić sobie istnieć.
NIE O TO CHODZI W SAMOAKCEPTACJI
Całe życie rozumiałam ją opacznie. Szukałam swojej formy – idealnego stylu, fryzury i makijażu, w których w końcu zaaprobuję swój wygląd w wystarczającym stopniu. I zdarzało się, że mówiłam sobie komplementy do lustra. A następnego dnia nienawidziłam swojej twarzy i zrobiłabym wszystko, by wymienić ciało na inne.
Akceptowałam siebie tylko w poszczególnych formach. Całej reszty nienawidziłam.
WGLĄD W ISTOTĘ RZECZY
Istotę akceptacji pojęłam nagle. To ten rodzaj zrozumienia, który nazywa się wglądem. Rzadkie uczucie, w którym otwiera się jakaś furtka w głowie i coś, co było dziwne i skomplikowane, w ułamku sekundy staje się jasne.
Od 7 lat jestem w szczęśliwej, wspierającej relacji. Zawsze czułam się w niej akceptowana i bardzo to doceniałam, jednak nie wpływało to na moją samoocenę. Prędzej czułam, że mój luby ma kłopoty ze wzrokiem.
Jednak któregoś ranka spojrzałam na zaspaną twarz mojego ukochanego i pojęłam. Pojęłam, ile stoi za formą. Nieważne co zrobiłby ze swoim wyglądem, zaakceptowałabym to. Mogłoby mi się nie podobać, ale w środku dalej byłby on i jego piękne oczy i uśmiech, od którego miękną mi kolana.
Akceptuję go niewyspanego, na kacu, z trądzikiem i piękną gładką skórą, z ułożoną fryzurą i ogolonego na łyso w akcie kwarantannowej desperacji. Akceptuję go 10 kilogramów w jedną czy w drugą stronę, z chudą i napakowaną ręką, z zarostem i bez niego. Czasem wygląda jak milon dolarów, a czasem jak trochę mniej, ale zawsze jest tym samym człowiekiem.
Nie poddaję jego formy codziennej ocenie, czy dziś zasługuje na moją akceptację. A siebie pod tym kątem oceniałam każdego pieprzonego ranka.
PODOBAĆ/AKCEPTOWAĆ
Akceptacja nie ma nic wspólnego z oceną estetyczną. W samoakceptacji nie chodzi o bezkrytyczne uważanie się za piękną w każdej sytuacji. Nawet w ogóle za uważanie się za piękną. Ani za ładną. Ale za taką, która jest, istnieje, to jej ziemska powłoka i w środku zawsze jest ten sam człowiek, który pracuje nad sobą, zmienia się i ma w sobie dużo dobra.
Nie muszę oceniać każdego dnia, czy w tej formie zasługuję na akceptację, czy mogę bezwstydnie wyjść tak na ulicę. Być więźniem swojej akceptowalnej formy. Tkwić w obsesji na punkcie osiągnięcia wyśrubowanego ideału i opaść bezsilnie, gdy choćby na przypadkowo zrobionym zdjęciu wypadnę niekorzystnie.
Pewne rzeczy mogą mi się w sobie nie podobać. I albo je zmienię, albo zaakceptuję. Nic pomiędzy nie da mi szczęścia.
Ale coś, co otworzyło mi realnie oczy, to fakt, że ja nie muszę się sobie podobać.
I wciąż mogę się kochać i akceptować.
Na tym właśnie ta słynna samoakceptacja polega.
Bo czymże by było akceptowanie obiektywnego piękna?
. . .
Trzymajcie się ciepło,
Wczoraj gdy spojrzalam w lustro i stwierdzilam ze nie wygladam najlepiej, zamiast mowic sobie 'jestem piekna’ to powiedzialam do siebie 'jestem wartosciowa niezaleznie od tego jak wygladam’. I mysle ze taka zmiana podejscia ma duze znaczenie, bo ciezko mi siebie oszukiwac ze wygladam pieknie w kazdym stanie. Najwazniejsze zeby nie wplywalo to na moja opinie o sobie samej i nie powstrzymywalo mnie przed tym co chce robic czy przed otrzymywaniem czegos od innych. Ja dopiero zaczelam nad tym pracowac, wczesniej caly czas czulam sie nie wystarczajaca i caly czas szukalam ciuchow w ktorych poczuje sie sobą. Ostatnio zaczelam czytac ksiazke Beyond beautiful Anushki Rees (Chyba jest tylko po angielsku) i tam dokladnie takie podejscie jest opisane.
Dzięki za piękny komentarz. Książkę sprawdzę, zachęciłaś mnie 🙂